środa, 5 września 2018

W sobotę do klubu, a w niedzielę do Kościoła?



Heeej Wam!:)) 

Dziś porozmawiamy sobie na nieco kontrowersyjny - jak mogłoby się wydawać po tytule temat. Mianowicie - odwieczne, wszechobecne "Czy Katolik może...?" Często zadajemy sobie takie pytanie szukając ujmy w formie, a nie w sposobie robienia/uczestniczenia w czymś. Oczywiście są sfery, czyny, zachowania, eventy na które katolik po prostu nie może  nie chce iść, bo już w samym zamyśle przeczą systemowi wartości, które wyznaje. Często jednak popadamy w przesadę i szukamy zła nawet w ... tańcu. Dzieje się tak oczywiście dlatego, że w dzisiejszych czasach taniec kojarzony jest głównie z erotyzmem, uwodzeniem, "trzęsieniem tyłkiem" i innymi częściami ciała, wulgarnymi gestami itp. Wystarczy włączyć pierwszą lepszą stację muzyczną w TV. Taniec zastępuje tam głównie wyginanie się pań na różne świata strony w coraz to bardziej skąpych stylizacjach, przykładów nie trzeba długo szukać.Człowiek naoglądawszy się takich teledysków z takimi "układami tanecznymi" rzeczywiście może z czasem mieć wypaczone pojęcie o tańcu. 

Całe szczęście jednak, że istnieją tancerze, którzy przedstawiają po prostu sztukę, kobiety które robią to z gracją, godnością i klasą. Piękne stroje, makijaż, fryzura i przede wszystkim ruchy. Nie robią tego, by na siłę się przypodobać ludziom, by ludzie zaczęli snuć o nich dwuznaczne myśli. Robią to, bo dbają o Piękno świata, o Piękno samego człowieka i to przez duże „P”.

„Jestem piękna, więc tańczę” – kobieta z takim podejściem nie zabiega o pustą atencję, czy o pożądliwe spojrzenia. Nie potrzebuje tego, bo zna swoją wartość, wie kim jest i wie jaka jest. Akceptuje siebie i uznaje swoje indywidualne piękno.

 „Nie czuje się piękna, więc tańczę” – i zabiega, zabiega o uwagę, jednorazowe spojrzenia, o rytmiczną grę przedwstępną zwaną szumnie „tańcem”. Bo sama dała sobie wmówić, że jest nic niewarta, dopóki czegoś nie udowodni, nie pokaże. Zapomniała, że jest wartościowa sama z siebie. Patrząc w lustro czuje niechęć, którą przykrywa obfitym makijażem. Zakłada sztuczny uśmiech. Ubiera eksponujące to, co da się wyeksponować ubrania. I idzie na podbój klubu. Ma satysfakcję z tego, że wpływa swoim tańcem na zachowanie facetów.  Do kiedy ta satysfakcja będzie? Do wyjścia z klubu, do wyparowania promili, do przypadkowego pocałunku (żeby tylko) ,  do… rozczarowania, że nie zadzwonił, że nie będzie z tego flirtu związku? W tym momencie zacytuję Kaśkę Nosowską, bo cytat ów idealnie tu pasuje: „Jeśli dajesz się poderwać w klubie, po browarze, to nie zakładaj, że chłopak ma za paskiem u spodni gałęzie do wicia z tobą gniazda rodzinnego.” (cytat pochodzi z książki „A ja żem jej powiedziała”).

 Gdy bywam w klubie czasem obserwuję. Wchodzi grupka osób. Najpierw przez godzinę prowadzą proces „nawadniania się” zwany szumnie rozmową towarzyską. Gdy organizm jest już należycie napierwiastkowany, a właściwie nazwiązkochemicznowany można zacząć tańczyć. Wchodzą dziewczyny, najpierw w swoim gronie, zaczynają zmysłowo się wyginać, w tych miniówkach, obcasach, nawet z jeansami da się coś zrobić, gdy matka natura dała. Zerkają co chwila, czy aby na pewno są należycie obserwowane. Wydaje mi się, że ten taniec nie sprawia im jakiejś tam przyjemności, nie skupiają się na nim, bo ciągle myślą o tym, czy ich ruchy wzbudzają jakąkolwiek reakcję u kogokolwiek, czy to się podoba. Faceci obserwują spod ściany. Im potrzeba więcej wspomagaczy, by w końcu wyszli na parkiet. Wchodzą. Biorą sobie po jednej (jak na razie). Dziewczyny szczerzą się jak głupie do sera. I zaczyna się taniec godowy, kręcenie, ocieranie, chwytanie, macanie. W rytm najnowszych hitów oczywiście.

 Pytanie więc: Czy da się iść do klubu i po prostu dobrze się bawić, wyluzować, wytańczyć, samemu z siebie, a nie pod wpływem <tu uzupełnij> i „obiecujących nieznajomych” wokół? Czy da się wejść do klubu/na inną imprezę taneczną z poczuciem własnej godności i z takim samym poczuciem z niej wyjść?
Da się. Wystarczy tylko chcieć i zrozumieć, przyjąć pewne fakty o samej sobie. Na to potrzeba czasu, jasne, ale czasami powtarzanie na mantrę robi przynajmniej robotę wstępną i może być naszą swoistą barierą ochronną przed niechcianymi zachowaniami i wydarzeniami.
 -->Jesteś piękna taka, jaką jesteś. Swoim uśmiechem, błyskiem w oku, miłym słowem, delikatnością, taktem i klasą masz ubogacać świat. Nie oznacza to, że masz być sztywną panią w gorsecie, nie! Dama może być równie dobrze szalona, energiczna, wygadana, otwarta i lubiąca dobrą zabawę. I taniec nowoczesny.
-->Twoje ciało jest piękne i dobre. Bo może służyć czynieniu dobra. Pokazuje Twoje emocje, komunikuje się ze światem, pracuje, odpoczywa. Oczywiste oczywistości najczęściej są pomijane. Dziś ciało najczęściej kojarzy się ze złem i pokusami. Nie czyńmy go więc takim na siłę.
--> Ludzie, którzy Cię kiedyś skrzywdzili fizycznie i psychicznie nie zasługują po prostu na to, by przez nich Twoje życie miałoby być jakkolwiek ograniczone, zniewolone. Nie bój się sięgać po pomoc, podejmuj wysiłki, by zerwać ze złą przeszłością, by te wspomnienia już nie paraliżowały.

 A wracając do tytułu notki. Natchnienie do napisania tego wpisu dostałam właśnie, po ostatnim weekendzie. W sobotę rzeczywiście byłam w klubie z koleżanką, która do mnie przyjechała, a w niedzielę razem poszłyśmy do kościoła. I tak siedząc w ławce przed Mszą myślałam sobie o tym. I naszło mnie takie poczucie, że to jest okay, normalne, dobre. Bo tak jak teraz z godnością dzieci Bożych siedzimy w kościelnej ławie, tak w nocy z takąż samą godnością tańczyłyśmy w klubie. I niech się Wam to nie kojarzy z jakąś tam powagą, nie, to porównanie nie jest do bólu dosłowne. W klubie byłyśmy energiczne, szalone, skakałyśmy, podnosiłyśmy ręce do góry (bo wiadomo, klasyqqq: JAK SIĘ BAWIOM GORLICE ŁUUUUUUU xD), tańczyłyśmy jak nam w duszy gra, improwizowałyśmy, miałyśmy starannie dobrane stylizacje, fryzury, wyrazisty makijaż (u mnie na powiekach tej nocy królowały oczodajne róże i pomarańcze) i stonowany makijaż (u mojej  koleżanki raczej odcienie fioletu, szarości i srebro). 

Nie starałam się tak ruszać, by poderwać jakiekolwiek faceta, względnie  - by zaprosił mnie do tańca. Czy prosili, czy nie – to w tym momencie nie ważne. Po prostu skupiłam się na tańczeniu i na przyjemności, jaką mi to sprawia. Dobra muzyka, wakacyjny klimat, pewność siebie – to jest to. Może się patrzyli – nie wiem, nie zabiegałam o to. Czasem i ja spoglądałam na innych tańczących. Były osoby, które faktycznie przyszły tutaj dobrze się pobawić i to było widać, że tańczą dla siebie, bo lubią, bo chcą, proste. Nasz schemat nie był typowy, weszłyśmy do klubu, nic nie kupiłyśmy, usiadłyśmy, czekając tylko na to aż parkiet nieco się zaludni i zaczęłyśmy tańczyć i długo z niego zejść nie mogłyśmy ;). Pierwszego i jedynego drinka wypiłyśmy chyba godzinę przed tym jak wyszłyśmy z klubu i był on bardziej w formie ugaszenia pragnienia, niżeli chęci, by procenty w nim zawarte w jakikolwiek sposób wpłynęły na nasze zachowanie.

Kiedyś miałam opory przed tańczeniem, tańczyłam minimalistycznie, niekiedy sztywno, bałam się opinii innych, bałam się wyluzować w tym tańcu i tańczyć tak, jak podpowiada mi muzyka, a nie jak inni to robią.Teraz na szczęście jest już inaczej i dyskoteki/wesela/sylwestry etc. sprawiają mi o wiele większą radość, niż to było kiedyś.
 Ważnym punktem, jeżeli chodzi o moje spojrzenie na taniec były rekolekcje (tak, rekolekcje), na których byłam 24-26 sierpnia w Krakowie. Tytuł przyciągnął mnie już parę miesięcy temu „Jestem, więc tańczę”, więc od razu się zapisałam, myśląc „To coś dla mnie!” Na początku byłam na liście rezerwowej, gdyż zgłoszeń było sporo, ale koniec końców się dostałam.Jak było? Wyobrażałam to sobie zupełnie inaczej. Tak bardziej stonowanie, minimalistycznie, religijnie. Nie wyobrażałam sobie, że poprzez kroki, które wykonuje się dajmy na to w jazzie, czy tańcu nowoczesnym można też wielbić Boga. To były zwyczajne-niezwyczajne warsztaty taneczne. Z rozgrzewką, choreografią, ale i improwizacją. Połączone były one również z warsztatami psychologicznymi nakierowanymi na samoakceptację, właściwe pojęcie kobiecości, pokochanie siebie i swojego ciała takim jakim jest. Bo wszystko siedzi w głowie. Jeżeli Ty sama uważasz się za piękną, to będzie z Ciebie emanowało takie „coś”, dzięki czemu i inni za tak piękną Cię będą uważać. Mieliśmy (tak, byli tam też mężczyźni) trzy instruktorki, każda z nieco innym podejściem, każda nauczyła nas czegoś innego. Zrozumiałam jak ważna jest otwarta postawa, głowa w górze, plecy wyprostowane, że taką postawą nasze ciało mówi „Znam swoją godność, nie boję się” w erze schylonych nad smartfonami głów, zasłaniania twarzy na zdjęciach itp, wypracowanie w sobie takiej postawy jest bardzo ważne. A jednak, Panie, Ty, jesteś dla mnie tarczą, Tyś chwałą moją i Ty mi głowę podnosisz. – te słowa z Psalmu 3 utkwiły w mojej głowie. 
Zrozumiałam, że można błogosławić swoje ciało i cieszyć się z niego, że można cieszyć się ze swojej kobiecości, nawet jeżeli na tym polu posiadamy wiele zranień.Zrozumiałam, że kroki w tańcu są nieograniczone, że nie warto trzymać się schematów i oglądać się na innych. Że tańcem, można również się modlić. Tak jak każda modlitwa jest indywidualna, tak i taniec. To było niezwykłe doświadczenie – miałam w sobie jakąś intencję, chciałam to ubrać w słowa, lecz zamiast tego wytańczyłam po prostu tą modlitwę. Sounds like a Matrix? Naprawdę tak się da. Wypowiedzieć gestami, to co niewypowiedziane ustami.  Połączyć jedno z drugim – i stworzyć harmonijną, świadomą całość. Że każdy krok może mieć jakieś znaczenie. Oczywiście nie były to klubowe tańce, ale bardziej takie „na występ”, zarówno do szybkiej jak i wolnej muzyki, energiczne i „zwiewne” (choć te drugie również energiczne). Nie znam się na fachowym nazewnictwie xD. Tak czy inaczej taniec jest tańcem i dostosowuje się go zależnie od okoliczności w których jesteśmy i oczywiście muzyki- wiadomo.

 Utkwiły mi w głowie również słowa jednej instruktorki skierowane na koniec do mężczyzn, parafrazuję, bo już nie pamiętam dokładnie: „Jesteście antidotum na kryzys męskości, jak dobrze widzieć, że was ów kryzys nie dotyczy”. I powiedziała to do tańczących całymi sobą młodych i starszych chłopaków. 
Kiedy słyszę, że taniec nie jest męski, to nie zgadzam się z tym. Również płeć męska wstydzi się siebie, swoich ciał, ma niskie poczucie własnej wartości i uważa, że taniec nie jest męski, bo boi się go. Tak to interpretuję. Zasłania się tym, że nie potrafi. Oglądam, często tańczące pary i widzę w nich- w mężczyznach – niezwykłą siłę, pewność, energię, grację nie zaprzeczającą męskości, ale również szacunek – do siebie i do partnerki. To piękny obrazek.

Podczas tych rekolekcji zapałałam po raz kolejny sympatią do tańca. Stwierdziłam – to coś dla mnie, przecież od zawsze lubiłam tańczyć, często to robię. Ale poszłam nieco dalej – zrozumiałam, że pięknym tańcem również można modlić się, wielbić Boga. Dostrzegłam taki złoty środek, pomiędzy wstydzeniem się swojego ciała, a nadmiernym jego eksponowaniem, wystawianiem. Można się przystroić i jednocześnie – zachować takt i klasę.

 I wracając po raz kolejny, do tytułu tego wpisu – czy można w sobotę iść do klubu, a w niedzielę do kościoła i nie odczuwać zgrzytu pomiędzy jednym, a drugim – jak najbardziej można (słowa te kieruję oczywiście do osób pełnoletnich). Trzeba tylko pamiętać o własnej godności, wolności i o tym, że radość można wyrażać na wiele sposobów, stosownie do okoliczności, w których jesteśmy. I tak jak będąc na Mszy wyrażamy swoją radość poprzez właściwe postawy, liturgiczne gesty, czy śpiew pieśni, tak będąc na dyskotece, Sylwestrze, czy weselu – wyrażamy swoją radość poprzez taniec. Taniec nic nie wyrażający, to nie taniec. Możemy tańczyć również sami dla siebie, nie tylko pod wpływem radości, ale i smutku, wtedy będzie on wyrażał coś innego , pod wpływem gniewu – również. W niepewności, zazdrości, rozgoryczeniu, euforii… Taniec to pole, by w dobry sposób dać upust swoim emocjom. Bez strat własnych i w ludziach. Alkohol nie wyzwoli z Ciebie prawdziwych emocji, a wręcz je stłumi, więc go sobie odpuść. Czerp odwagę z samej siebie, a nie zewnętrznych wspomagaczy. Tańcem można wyrazić nie tylko emocje, ale też po prostu postawę, co jest istotne zwłaszcza w tańcu-modlitwie: „Jestem, chcę iść za Tobą, prowadź mnie Panie, chcę otwierać się na Twoje Słowo”. Chociażby.

Nie odrzucajmy więc czegoś, co w jednej z form jest złe. Bo może być taniec a’la Herodiada, ale może być też taniec wzorowany na tańcu Dawida, czy Miriam (tu odsyłam odpowiednio do Nowego i Starego Testamentu). Wyzbądźmy się takiej sztywności, formalizmu, oddzielania wciąż czasu „dla Boga” od „normalnej codzienności”, gdy myślimy o naszej relacji z Bogiem, bo przecież Bóg w tej normalnej codzienności cały czas jest. I wcale nie wymaga, byś cały czas mówił do niego, ale byś po prostu żył. 

 Naszą radosną codziennością również możemy oddawać mu chwałę, nawet jeśli o tym akurat nie myślimy, robimy to bezwiednie np. bawiąc się z rocznym braciszkiem, biorąc go na ręce, podrzucając, przemawiając do niego, przytulając - chwalisz Boga za wspaniały dar, jakim są dzieci, nawet o tym nie wiedząc, że to robisz ;).

 Jeśli lubisz – tańcz, improwizuj, otwieraj się na nowe, przekraczaj swoje bariery, wychodź ze sfery komfortu i minimalizmu. Ale jednocześnie dbaj o tego drugiego człowieka, który stoi nieopodal – by widząc Twój taniec zachwycał się pięknem, a nie myślał o Tobie przedmiotowo. I sama/sam o tym swoim pięknie pamiętaj. 
____________________________________________________________
To już tyle na dzisiaj,
Mam nadzieję, że wszyscy dotarliście do końca tego wpisu,
bo jest on dla mnie bardzo ważny i istotny
Trzymajcie się
Paaaa! :)

PS: Nie wiem, czemu czcionka tak powariowała, że pomimo różnych ustawień i prób dalej nie jest w jednolitym kolorze xD.